Mój pomysł na wspominanie WARSZKOWA wynikał z niespełnionych tęsknot i marzycielstwa, to moja próba zaczarowania biednego życia od którego oczekiwałem więcej, bo chciałem żeby było ciekawe i mądre. Ładne. Z niedostatków miłości rodzi się tęsknota…
Zaułek pełen spokoju i tej kochanej codzienności...
WARSZKOWO
Jeśli takiemu dziecku, jak ja odbierze się jego wspaniały świat, nie dając nic w zamian, to Ziutek pozostał w tym świecie i żyje w nim do dzisiaj. Teraz zabiorę Was tam, gdzie zostawiłem moje dzieciństwo." Ja, ilekroć tu przebywałem, przeżywałem ogromną przemianę, jestem związany z tym miejscem bardzo emocjonalnie i duchowo.
NO TO ZACZYNAMY !
MOJE WARSZKOWO CZĘŚĆ 1
Ostatnio dostrzegam coraz mocniej jak ważne są dla mnie korzenie, to od kogo, i skąd pochodzę. Chcę pielęgnować pamięć o przeszłości mojej rodziny BOROWCZYK, nawet jeśli nikt inny nie podziela tej pasji. Tyle pamiątek i wspomnień zostało zagubionych na zawsze. Teraz chcę bardziej niż kiedykolwiek chronić to, co po Dziadku Antonim i Warszkowie pozostało.
odpalam wszystkie moje silniki, a nawet jeszcze kilka, o których nie zdawałem sobie nigdy sprawy. To jest moje miejsce. Więź jaka łączy mnie z Warszkowem, towarzyszyła mi przez całe moje życie i czasami myślę ze lepiej byłoby wychować się w domu dziecka nie mając Warszkowa, niż tak TO wszystko przeżywać. Już chyba, lepiej nie dociekać i nie starać się zdefiniować rzeczy po imieniu, ale moja nieokiełznana natura kusi mnie, by drapać i ranić, zadawać ból. Adrenalina to był mój sposób na życie, do czasu gdy „dostałem” mojego pierwszego Syna. Doskonale pamiętam mojego Dziadka. Dzisiaj brakuje mi jego uśmiechu, przemyśleń, bo Dziadek miał dla mnie CZAS, moi mili. A, że był doświadczony cierpliwy i kochany; autorytetem wielkim stał się dla Ziutka. Prawdopodobnie uświadomił mi od podstaw, co złe, a co dobre, co można w życiu robić a czego nie, nigdy i za żadne pieniądze. I tak sobie myślę, że mając takie doświadczenie życiowe mógł wybaczać Ziutkowi jego „zbrodnie”. Dziadku a dlaczego słońce jest żółte? A może być zielone? O, nie może!? A skoro nie może to dlaczego? I tak bez końca
To jeden, z takich momentów w moim życiu, kiedy miałem wrażenie, że rozumiem mojego Dziadka, zawsze miałem wrażenie, że znam Go od lat i zawsze chciałem i mogłem Mu ufać!!! Mój Dziadek roztaczał wokół siebie wspaniałą aureolę, a to już pewnie rodzaj łaski. Podobno ludzie czasami poznają kogoś, kto od razu jest taki, jaki MA BYĆ! Takim był Mój Dziadek BOROWCZYK Antoni, wszyscy go znali i szanowali. Ja w wieku dziesięciu lat zacząłem szukać sposobu, jak zwrócić na siebie Jego uwagę. Z Dziadkiem odpływałem tam, gdzie mnie kochali i szanowali, tam podawali mi swoje ciepłe i dobre dłonie. Byłem tam u siebie. Gdy byłem w Warszkowie, Dziadek zawsze „krążył” w pobliżu i bacznie obserwował. Dlaczego? Nie możesz się ukrywać w Warszkowie… Mają być dla ciebie mili Ziutek, bo inaczej ich zadepcze… Miałem poczucie winy, że Mu to powieszałem. Słuchaj, poczucie winy spaja rodzinę, miał rację? Z tradycją nie wygrasz. Teraz lepiej.
Krok drugi.
Masz wyrosnąć na dobrego człowieka, tego oczekujemy My wszyscy od ciebie. My? No jeśli my to: TAK JEST DZIADKU!
Zawsze zastanawiałem się, czy nie sprawiłem rodzinie zawodu? O.K. Dziadkowi. Nie miałem nigdy życiowego przedszkola, a Warszkowo w wieku moich dziesięciu lat to już dorosłe życie. I pewnego dnia powiedziałem Dziadkowi….. chcę zostać z Tobą w Warszkowie i nie chcę już nigdy stąd wyjeżdżać. Nie możesz ukrywać się na wsi Ziutek. Dzień i noc myślałem jak to zrobić i jak przekonać dziadków. W Warszkowie kochałem ten nasz ład, najbardziej lubiłem to co czułem w moim środku, bicie mojego serca dostrajało się tylko do tego miejsca, do tej kochanej naszej codzienności. To jest moje miejsce na Ziemi. Ciekawe skąd się to u mnie wzięło, dlaczego myślałem tak, jak myślałem i myślę. Czy ja jadałem inny chleb?
Od zawsze dołowało mnie zero języka z ludźmi. Gdy, pytałem o cokolwiek Mojego Dziadka, zawsze odpowiadał: cieszę się, że o to pytasz! Zupełnie baaardzo fajnie prawda? Zdradzę ci pewien mój sekret Ziutek, o którym nigdy nie mówiłem twojemu Ojcu, to ty jako mężczyzna musisz kontrolować sytuację, musisz być silnym i mądrym, pamiętaj pilnuj swojego sumienia!? Więc ucz się pilnie i zbieraj siły na przyszłe swoje dni. Kim będziesz, w dorosłym życiu zależy wyłącznie od ciebie i tu jak (Oni) wszyscy nie miał racji! Nie potrafiłem walczyć i nie potrafiłem zbierać sił na zaś. Tęskniłem za Warszkowem, bo byłem głodny miłości. Po ostatnim zawitaniu do Warszkowa powiedziałem to Dziadkowi. To dobrze, że przyjechałeś „pada” Dziadek, mamy TO, na czym tak ci zależy i bardzo się cieszę z takiego głodu u ciebie chłopie. Powiedział –chłopie. Miałem wtedy czternaście lat! Zostałem chłopem. Czy to wtedy pasował mnie na swojego wnuka? A przy kolacji powiedział do wszystkich, wiecie, że jest dziś wśród nas ktoś kto jeszcze potrafi tęsknić za nami! Są chwile, których ludzie w swojej doskonałości nie są w stanie wymazać ze swojej pamięci. Czy może to tchnienie Boga? Taka łaska. Wtedy to poryczałem się z Babcią, a Leszek po raz pierwszy nie cieszył się z moich łez !!!
Następnego dnia Babcia zrobiła mi prezent! Kupiła od sąsiada kilka gołębi, bym tak jak one wracał do domu. Dziadka bardzo to zdenerwowało! Dlaczego to zrobiłaś, krzyczał. Mam wrażenie, że zawsze opisuję opowieści z frontu. A może tak po prostu podmieniono mnie na porodówce, bo czasami czułem się w rodzinie jak Marsjanin. To po rozmowach z Dziadkiem zawsze mi eksplodowało w głowie, musiałem się szybko uczyć, bo bardzo się starałem zrozumieć to co do mnie mówi. Już wtedy miałem przeczucie, że wywróci moje życie do góry nogami, miał zawsze czas dla wnuka i był taki mądry i solidny jak skała. Moje Słowa czasem nie mogą pomieścić myśli; zbyt ciasne, małe. Teraz cieszę się każdym kolejnym oddechem. Dziękuję za Czas. Za życzliwość. Kocham Was.
To niesamowite, że życie zawsze toczy się swoim torem….ty układasz sobie plany a ono i tak robi swoje…jak „padał” Mój Dziadek Antoni BOROWCZYK.
Mój związek z Dziadkiem był jak nauka latania. Kochany, fantastyczny i jednocześnie magiczny czas.
Dziadek był coraz bardziej szanowany i coraz częściej pracował poza domem. Mnie też zaczęto dostrzegać. W pierwszej klasie szkoły średniej, na pierwszy okres miałem pięć dwój. Tak odpowiedziałem Mamie, za to, że zabroniła mi pojechać do Technikum Leśnego w Tucholi i nic tu nie pomogło wstawiennictwo Dziadka! Pamiętam, że bardzo zasmuciłem tym mojego Ojca, nie odzywał się do mnie kilka dni. Na drugi okres nie miałem już żadnej lufy. Żadna satysfakcja dla mnie, mi to „zwisało”. Zrobiłem to dla Ojca.
Przed egzaminami w Tucholi rozmawiałem z Dziadkiem: Ziutek to jest baaardzo dobry pomysł, możesz tam liczyć na dobre warunki w internacie, z tego co dowiedziałem się od znajomego, będziesz poznawał to, co cię tak interesuje, no i możesz liczyć na to, że będę cię tam odwiedzał. Wiesz, że Tuchola jest niedaleko od Wielkiej Kloni? Zabiorę cię kiedyś tam i pokażę, gdzie mieszkaliśmy… Byłoby idealnie. Na moje pierwsze wczasy w 1979 roku, kilka dni po powrocie z pierwszego rejsu, pojechałem do miejscowości Teolog koło Tucholi, to nie był przypadek! Zapytałem Dziadka, czy żałował kiedyś, że opuścił Wielką Klonię i przeprowadził się do Warszkowa, skąd takie pytanie? Bo często mówisz, że zrobiłeś to, żeby poprawić byt rodzinie, ale tam też nigdy nie było Ci źle. Nie musiałeś wyrzekać się miejsca które, tak bardzo lubiłeś. Niczego się nie wyrzekłem, odpowiedział Dziadek, ale tamta przygoda się skończyła i przyszedł czas na nową. PRZYGODA?? Zgłupiałem. Czasem ty decydujesz o swoich wyborach, a czasem wybory decydują o tobie. Powiedział. To ma jakiś sens? Dziadku? Wybierając Warszkowo to Ja zdecydowałem o Rodzinie. Dzisiaj myślę, że nie powiedział mi wtedy wszystkiego. No właśnie, dokładnie takim był mój Dziadek. A może to pasowanie na wnuka, powinno odbyć się trochę później?
Dopiero po roku zrozumiałem, dlaczego Antoni krzyczał na Babcie, gdy kupiła mi kilka gołębi.
Gdyby nie Ty Dziadku, nie udźwignąłbym tego. W Naszym Warszkowie nigdy nie byłem sam, i teraz wiem, bez Ciecie nie byłoby już mnie! Zawsze tu wracam myślami, ten dom śni mi się po nocach, ale w domu nie ma Cię.? Widzę tylko Moją Babcię!? W Naszym domu życie płynęło mi cudownie radośnie, pośród Naszej Rodziny, pól i łąk. (..pamiętam jak późną nocą, odwoziłeś mnie furmanką, swojego wnuka, moim rodzicom, a ja już za „Zarzeczem” a jeszcze przed torami na wysokości „Rzeźni” pytałem Cię, dlaczego Księżyc ma oczy i nos?” a Ty zapytałeś mnie, czy wiem?? Jak w armii Hallera nazywano Czechów?? ……. ..w WARSZKOWIE nigdy nie zżerał mnie ból, tu chroniła mnie miłość Rodziny!!! To jest mój dom. Z tego Mojego Domu tu i teraz, chcę zdać świadectwo. Przez co nie pragnę być kimś innym, nie, pragnę jedynie wysławiać to miejsce, bo z wszech miar Ten Dom na to zasługuje. Ten dom to moje miejsce na tej ziemi, tylko tu każdego poranka wstając z łóżka, wynosiłem z niego kolejną nadzieję i pewność, że serca do serc się śmieją o każdej porze. Teraz już rozumiem, dlaczego tak chętnie i bez pośpiechu zgadzałem się na grę z uśmiechem, bo… nie bałem się dotyku Moich Najbliższych.(zaraz wysiądą korki). Amen.
Dokładnie tak wyglądała klamka w drzwiach wejściowych w Warszkowie!
Gdy Mój Dziadek „zajeżdżał” (bryczką, wozem czy saniami) pod nasz dom w Sławnie, to nie było takiej siły, która zatrzymałaby mnie przed zabraniem do Warszkowa. Ja na widok Dziadka dostawałem prawdziwego „SZAŁU” radości. Jak mi opowiadał Ojciec, na początku próbowali mnie zatrzymywać. Raz jeden udało się to rodzicom! Ale jeszcze tego samego dnia Tatuś odwiózł mnie na rowerze do Warszkowa i „oddał” Dziakowi, bo nie mogli słuchać płaczu syna. W wieku 5 lat potrafiłem wsiąść na rower i pod nieobecność rodziców uciekać do Dziadków!!! Tak było.
A to ja, BOROWCZYK Józef
Pierworodny WNUK!
MOJE WARSZKOWO CZĘŚĆ 2
TERAZ WCHODZIMY DO DOMU
Do Naszego Domu wchodziło się przez ciężkie, drewniane drzwi, w kolorze wypalonej przez słońce zieleni. Klamka w tych drzwiach miła kształt głowy lwa, stalowa i wytarta, czerwona farba pozostała tylko w miejscach najmniej odwiedzanych przez nasze dłonie. Klamka cud. Nad tymi drzwiami znajdowały się cztery? małe okienka. Po lewej stronie drzwi od zawsze, stało ciężkie, w podstawie żeliwne krzesło, wyściełane wąskimi listewkami pokrytymi na przestrzeni lat niezliczoną ilością kolorowych farb, o czym świadczyły „łuszczące się miejsca na tym tronie”. Latem, by wejść do środka, należało odsunąć wiszącą w drzwiach jakąś, bliżej nieokreślonego koloru materię, którą Babcia wieszała, by zatrzymać muchy. Po minięciu tej przeszkody pierwszą rzeczą, która rzucała się w oczy, był długi, wyłożony czerwoną cegłą (po środku tej ceglanej posadzki ciągnęło się „wychodzone” wgłębienie), zabudowany po bokach korytarz prowadzący na wprost do kuchni. Teraz mam problem gdzie Was zabrać?…..Dobrze, na początek Dziadek Antoni, korytarz dokończymy, jak wyjdziemy z kuchni, udając się do sypialni Dziadków no i Naszej!
Gdy jesteśmy już w tym korytarzu to: po lewej ręce zaraz za drzwiami wejściowymi stał ogromny(ja to zawsze nazywałem-beczką) papierowy pojemnik-grubość ścianek przekraczała na pewno jeden centymetr- w kolorze beżowym z przykrywą. W tej beczce znajdowało się mleko w proszku dla cielaków i…… Ziutka! Bardzo często sięgałem do środka po garść tego słodkiego smakołyku. Musiałem wtedy uważać, by w pobliżu nie było Leszka! Gdy Leszek to widział, rzucał się na mnie z łaskotkami, wtedy ja dławiłem się proszkiem i traciłem oddech. Wojna! Pięści i łzy, wkraczał Dziadek. Dalej.
Za beczką były drzwi, do gabinetu Dziadka Antoniego. UFF to jest wielka tajemnica (będę opisywał to oczami 8-10 letniego chłopca), kiedy biegałem po Warszkowie w krótkich spodenkach, z nogami upapranymi we wszelakich wiejskich odchodach, wolno mi było tu wchodzić tylko przy wyjątkowych okazjach. Chyba, że się zakradałem i wszedłem ukradkiem, znałem w tym pokoju wszystkie zakamarki i przez parę lat, rozkładałem za stołem swój partyzancki obóz, który musiałem ciągle zwijać, by nie nakryła mnie ciocia Marysia podczas sprzątania. Chyba od tego powinienem zacząć te wspomnienia. Stojąc w drzwiach gabinetu: po lewej stronie pod oknem stało -biurko – wielkie i ciemne. Baardzo tajemnicze. Podobne widziałem u Wokulskiego w filmie, Lalka! Jak biurko znalazło się w Warszkowie już wiecie, za drzwiami po prawej ręce stała wielka biblioteka z barkiem a la kredensem. Obok, był biały piec kaflowy
(ten od pieczonych jabłek), dalej drzwi do stołowego. A na wprost (stoimy cały czas w miejscu) wejścia był pokój Marysi, do którego prowadziły drzwi z gabinetu Dziadka. Ten pokoik wydzielił dziadek ze części gabinetu. Na ścianie z desek, odgradzającej Marysię od Dziadka wisiały rogi jelenie i sarenek, a pod rogami stała kanapa. Na środku stół z sześcioma krzesłami w brązowo czarnym kolorze.
Dokładnie tak wyglądały klamki do pokoi w Warszkowie. Jedynie Marysia „miała” inną.
Pokój stołowy. To pokój najrzadziej przez Nas odwiedzany! Tu odbywały się tylko uroczystości świąteczne (Wigilia z choinką), i to w tym pokoju było wystawione ciało Mojego Dziadka w trumnie. Jak już wspominałem, do stołowego wchodzimy z gabinetu, po lewej stał wielki zegar „stojący”i wielce głośno bimbający, dalej okno z widokiem na ogród, a w nim „inspekty”, warzywniak i wielki krzak leszczyny, oraz drzwi prowadzące z podwórka na ogród. Dalej róg pokoju, drugie okno z widokiem na olbrzymie krzaki czerwonych i białych porzeczek, za nimi jeszcze kilka drzew naszego dużego sadu i pola. Na prawo od tego okna, duży kredens ze świąteczną porcelaną, obrusami i czym tam jeszcze-wszystko to było używane dwa lub trzy razy w roku. Dalej, to już drzwi do kuchni. Stojąc jeszcze w tych samych drzwiach „do stołowego”, to po prawej ręce znajdował się kolejny wysoki piec kaflowy.
To widok marzeń, trzymać lejce i powozić. A w dwa konie to już, brakuje słów.
Dokładnie taki powóz do siana i snopków zboża mieliśmy w Warszkowie. Na wsi zawsze była cicha rywalizacja, kto „ułoży” wyższy wóz. To jedno, a drugie, to wejść tam na górę! Właziłem, na zad konia a dalej Leszek wciągał mnie na lejcach! Te deski też były!
Do kuchni wchodzimy z pokoju stołowego. Stojąc w drzwiach, po prawej stronie znajdował się piec kuchenny Babci i pozostałych kobiet w domu. Z lewej na ścianie wisiało duże lustro wkomponowane w wymyślną obudowę z drewna. Stojąc przodem do lustra, można zauważyć półkę nad lustrem, po bokach są różnej wielkości szufladki z drewnianymi uchwytami. Bezpośrednio pod lustrem znajdziemy jeszcze trzy szuflady wieńczące koniec tej wiszącej..uwaga…toaletki Mojego Dziadka! Po prawej stronie tego niezbędnika wysoko wisiał gruby brązowy pas skórzany do ostrzenia brzytwy. Tu Dziadek trzymał wszystko, co było potrzebne do utrzymania higieny; męża, ojca i dziadka. To temat na inną część wspomnień, ale musicie wiedzieć, że Mój Dziadek to prawdziwy „elegant”. Przedmiot Naszej DUMY Rodzinnej i zazdrości okolicznych mieszkańców Warszkowa bez różnicy-dorosłych czy dzieci. Wiek nie odgrywał tu żadnej roli, jedni Go uwielbiali, inni zazdrościli dumy i tej pańskości- tak nie, akceptowanej w latach 60 tych, ale wszyscy szanowali! To właśnie w tym miejscu i przed tym lustrem odbywało się codzienne misterium, z Dziadkiem w roli głównej. Przybory do golenia trzymał w brązowym, skórzanym i zamykanym na zamek „opakowaniu”. Często siedziałem wtedy na ławie za stołem i musiałem opowiadać, (na wyraźne polecenie) co takiego ja robię w szkole!!! Skoro efekty są tak mizerne. Dziadek się golił, a ja się pociłem ze wstydu. To były w Naszych Kontaktach W Cztery Oczy jedyne moje monologi. Już wtedy wiedziałem, że czynił to z pełną premedytacją. Ja musiałem mówić, a Dziadek mógł tylko słuchać (w innych razach wyciągał mnie za uszy z tych naszych potyczek), a przy goleniu znikąd ratunku. Czyta się zabawnie prawda? Wierzcie mi, jak czasami spojrzał w lustrze w moje oczy, to uciekłbym zaraz na torfowiska bez psa!(Jak Pan Bóg pomoże, z chęcią wrócę do tej i innych chwil)
TRZYMAJCIE KCIUKI ZA MNIE
WARSZKOWO-WARSZKOWO-WARSZKOWO
To niebywałe, chyba dokładnie taką wirówkę obsługiwałem!(robiliśmy to razem z Babcią, Babcia mleko ja korba! Stałem tu jak koń w piachu. Wracam do Naszej kuchni. Teraz strona prawa! Strona Mojej Babci. Piec (kuchnia) był ogromny. Wyłożony kaflami w kolorze beżowo białym, na sześć fajerek (palenisk), z czego Babcia używała tylko czterech. Na tych „fajerach” a miały chyba po: pięć, lub sześć krążków? stały garnki, rondle i brytfanny, wszystko ciężkie, bo żeliwne. Gdy Babcia gotowała coś w garnkach, to połowa takiego gara znajdowała się w piecu! Drewno (sosnowe) mieściło się w drewnianej skrzyni a węgiel i torf w blaszanej czarnej „węglarce”. Gdy byłem w Warszkowie, to ja zaopatrywałem kuchnie w opał! A Moja Babcia potrafiła zadbać o „stajennego” jak mnie wtedy nazywała, za każdym razem gdy przydźwigałem coś do pieca. To był baaardzo smaczny układ.! I to ja sam wpadałem, by zapytać, czy coś potrzeba? A wyśmienite gofry z miodem (tego jak wiem, nikt nigdy nie jadał w Warszkowie, oprócz Ziutka, niech skonam, już czekały!!! Na kaflach nad piecem wisiała biała wykrochmalona makata z wyhaftowanym sloganem typu: „Dobra żona tym się chlubi…” Dalej po prawej: był żeliwny, mały (na zewnątrz zielony, wewnątrz biały zlew), praktycznie używany tylko do nabierania wody), przed zlewem duża emaliowana misa na stojaku z grubego drutu służąca do mycia! Nad zlewem wisiała duża półka, na niej na metalowych haczykach wisiały białe, prostokątne dzbanki z niebieskimi napisami w nieludzkim języku. Cała kuchnia miała posadzkę z czerwonej cegły, podobnie jak korytarz! Wracam do Dziadka. Za toaletą było okno z widokiem na ogród i pola. Dalej wielki stół! Dziadek siadał zawsze u jego szczytu (wysuwając wcześniej przedłużenie), tyłem do lustra. Po lewej stronie stołu i Dziadka, przy ścianie, długa ława, po przeciwnej stronie trzy krzesła. Naprzeciw Dziadka, u szczytu, siadała Babcia, często dopiero wtedy jak wszyscy już kończyli jeść!!! Za ławą były drzwi do męczarni. To nieduże pomieszczenie z wyjściem na ogród. Tu stała „wirówka do mleka”. Jak się pewnie domyślacie, tu oddzielaliśmy (my? nie, to JA!!!) śmietanę od mleka. Wirówka miała w sobie, chyba kilkanaście sit i sitek. Z góry w otwór wlewało się mleko i… czas na Ziutka! Moja praca polegała na kręceniu niedużą żeliwną korbką z drewnianą rączką. Ręce mi mdlały. To jeszcze było do zniesienia, ale czas, jaki tam „musiałem” spędzić to koszmar. Nie skłamię jeśli napiszę, że godzinę na pewno. Ziutek godzinę w jednym miejscu!? Nigdy w Warszkowie nie napiłem się mleka prosto od krowy! Dlaczego? Bo mi śmierdziało. Leszek pił już w oborze z wiadra, podobnie koty, ja NIE. A odwirowane przechodziło mi doskonale, i bez ścisku w gardle.
„Klepanie” kosy, to zajęcie dla prawdziwego fachowca! Mój Dziadek godzinami stukał na kowadełku i nigdy nikomu (może poza Romkiem)nie pozwalał ostrzyć kosy.
Gdy już „zakorblowałem” się na amen, to zaraz po wyjściu z tego pokoiku po lewej stronie były wielkie drzwi z metalowym kółkiem prowadzące do…
Naszej spiżarni. Stojąc jeszcze w drzwiach (ja w tych drzwiach nie mogłem nigdy się zatrzymać!), po lewej stronie wysoko było malutkie okienko, poniżej dwie deski „robiące” za półki i uginające się od dobroci. Jeszcze niżej stał duży stół z surowego gładkiego drewna, jak blat kuchenny, na nim zawsze krystalicznie biała duża ścierka i wielki ostry nóż! Na tym oto stole odbywało się porcjowanie wszelakich dobroci, które błyskawicznie trafiały na Nasz stół. Na wprost wejścia tejże spiżarni, na ścianie (za tą ścianą, była nasza sypialnia), były półki z wekami, kompotami, puszkami i co tylko możecie sobie wyobrazić (przepraszam, miodu tu nie było), a po prawej stronie tej skarbnicy nieskończonych dobroci i zapachów, wisiały szeregi długich kii, na których wisiały szynki, kiełbasy różnej i różnistej maści, oraz grubości, pasztetowe, balerony, czasami salceson i to, co Ziutek kochał z wzajemnością, cieniutkie, suche, wędzone i chrupiące jak kabanosy, kaszaneczki w gęsich jelitach.
Zostajemy jeszcze w kuchni. Za drzwiami do spiżarni stało krzesło, na którym siadywała Babcia, i robiła masło w bardzo podobnej maselnicy. Do środka wlewała śmietanę, następnie wkładała tam kółko z dużymi otworami na kiju , i energicznie, nazwijmy to „trzepała” aż, do pokazania się dużych grudek prawdziwego masła. Tak było. Maślankę wyżerały w większości świnie. Za krzesłem do „masła”, znajdował się wysoki bufet, w górnej połowie przeszklony, w którym były naczynia, sztućce, kubki, szklanki i wszystko pozostałe, a niezbędne gospodyni w Warszkowie. Tam Antoni trzymał „sodkę”, którą często pijał z wodą i octem jako lekarstwo na zgagę.
Teraz stajemy twarzą do drzwi wyjściowych z kuchni, za którymi był wspomniany wcześniej przeze mnie korytarz. Posadzka jak już pisałem, była wyłożona czerwoną cegłą, po lewej stronie korytarza były ogromne, od sufitu po cegły- trzy szafy, tam trzymaliśmy kisiel dla Ziutka i wszystko inne a potrzebne do napełniania Naszych żołądków. Dokładnie pamiętam zapach, jaki unosił się w tych szafach!!! Kiedy do kuchni wpadał jak bomba Ziutek i prosił o coś do jedzenia, to Babcia kroiła z wielkiego chleba długą pajdę, polewała ją łyżka wazową śmietaną, którą trzymała właśnie w tych szafach, wszystko posypywała grubo! Cukrem, i Ziutek znikał. A po prawej: wisiały nasze ubrania codzienne. W zależności, od pory roku, wisiały tam, kożuchy, peleryny, kurtki, koszule flanelowe i wszystko, co wkładaliśmy na siebie, idąc do pracy. Pod ubraniami stały: buty, kalosze, laczki i wszystko, co wkładaliśmy na nogi. Dawno, dawno temu….Leszek ? (innych podżegaczy to ja bym nie posłuchał!), kazał mi nasikać w Dziadka kalosze!!! Stały właśnie w tym korytarzu. Rano Antoni ubiera trzewiki i….mnie przy tym nie było, spałem! Gdy wstałem, kalosze wisiały na płotku do góry nogami pod oknem gabinetu Dziadka! Dziadek i Babcia nigdy nie pytali mnie, czy wiem, kto to zrobił. Po latach, o tym psikusie Ziutka wspominali wszyscy, ale nigdy głośno i oficjalnie. Cisza jak po śmierci organisty. A za wiszącymi ubraniami drzwi prowadzące na górę domu.
Kościołowe rzeczy były w szafach pokojowych.
Na wprost drzwi kuchennych były drzwi prowadzące na podwórko, którymi jak pamiętacie, wchodziliśmy. Za szafami po lewej stronie znajdowały się drzwi do sypialni Moich Dziadków no i naszej (Leszka i mojej), za tymi drzwiami, jeszcze mowa o korytarzu- w rogu, stało wielkie, czarne pianino Ciotki Eli.
Mała dygresja powiązana z moim zdjęciem zamieszczonym po lewej stronie wpisu.
Gdy Mój Dziadek „zajeżdżał” (bryczką, wozem czy saniami) pod nasz dom w Sławnie, to nie było takiej siły, która zatrzymałaby mnie przed zabraniem do Warszkowa. Ja na widok Dziadka dostawałem prawdziwego SZAŁU radości. Jak mi opowiadał Ojciec, na początku próbowali mnie zatrzymywać. Raz jeden udało się to rodzicom! Ale jeszcze tego samego dnia Tatuś odwiózł mnie na rowerze do Warszkowa i „oddał” Dziakowi, bo nie mogli słuchać płaczu syna. W wieku 5 lat potrafiłem wsiąść na rower i pod nieobecność rodziców uciekać do Dziadków!!! Tak było.
Sypialnia Moich Dziadków: na wprost wejścia, stało wielkie dwuosobowe łóżko. Ciemne. U szczytu łóżka między Babcią a Dziadkiem zwisał na czarnym kabelku,
podłużny, ebonitowy „pstryczek” elektryczny, którym wyłączano światło po modlitwie! Wysoko nad łóżkiem, pośrodku, wisiał duży obraz święty w złotej ramie. (Zawsze chciałem przypomnieć sobie, co przedstawiał i skąd wziął się w Naszym Domu, ale wybaczcie, nie wiem). Moi Dziadkowie modlili się zawsze razem, klęcząc przed łóżkiem. Modlili się głośno i zdarzało się, że czasami słyszałem tę modlitwę. Babcia spała z lewej strony, a Dziadek z prawej, przy oknie. Pamiętam, jak by to było dzisiaj.
Z prawej za drzwiami stał sekretarzyk? Skarbiec Babci, okno (z widokiem na drzewo wiśni i podwórko), dalej szafa na pościel i przyodziewki kościołowe Dziadków.
Po lewej kolejny piec kaflowy! A dalej drzwi do naszej sypialni.
Stojąc w drzwiach naszej sypialni: widzimy dwa łóżka. Z lewej puste Wujka Romka (za szczytem tego łóżka była ściana odgradzająca nas od spiżarni, obok z lewej stał stolik nocny. Nasze łóżko na wprost, z prawej szafka dalej drzwi prowadzące na zewnątrz. Na ścianie gdzie stały oba łóżka przy drzwiach na zewnątrz było wejście do spiżarki. Posadzka z cegły.
Moja Babcia Gertruda. Lata 80-te.
Zanim wyruszymy na górę, domu w Warszkowie postaram się wspomnieć, jak Babcia piekła chleb, jak z Dziadkiem podbieraliśmy miód z Naszych uli i zabawach na podwórku.
W bardzo podobnej drewnianej wannie służącej do „parzenia świniaków” Babcia Gertruda zarabiała ciasto na chleb! Już spieszę z wyjaśnieniami. Mieliśmy w Warszkowie trzy takie wanny, jedną z nich Babcia trzymała na górze domu z przeznaczeniem właśnie na chleb. W pozostałych kąpaliśmy świniaki po zabiciu, przed goleniem ze szczeciny! Chleb. Szerokość tej wanny chlebowej to przynajmniej 150 cm. Jak już piec chleb w Warszkowie to w dużych ilościach. Chleb był zawsze okrągły, o średnicy ok. 50 cm? Piec do chleba znajdował się w „parowniku”, miejscu, gdzie, parowano i gotowano, ziemniaki dla świń w wielkim kotle, pod którym palił się ogień. Na lewo od tego parownika znajdował się Babciny piec do chleba i ciast! Piec był murowany i solidny, z przodu duże czarne drzwi, przez które wkładano chleby. Ile tych chlebów Babcia piekła na raz? Nie wiem. Musiało być tego sporo, przyglądając się tej wannie. Z obowiązku dodam jeszcze, że zawsze znalazła się tam słodka bułka dla Ziutka. Mąkę trzymała Babcia w workach 50 kg w dawnej sypiali-pokoju- od Rutowicza strony. Pamiętam też, że dwa razy byłem z Dziadkiem we młynie ze zbożem i już po niedługim czasie wracaliśmy z workami mąki do domu! Pokój, w którym czekała na kolejny chleb ta wanna, bardzo ładnie pachniał, właśnie mąką, ciastem i miodem. Bo to tu, pod małym oknem stał ogromny kamionkowy GAR pełen Dziadkowego miodu z naszej pasieki. Tak, tu pachniało zawsze tak inaczej! Mam nieodparte wrażenie, że za mało serca wkładam w te wspomnienia! Ale tak sobie myślę…jakkolwiek bym tego nie napisał, to i tak…zabraknie mi słów, by oddać tamten klimat, zapach i ciepło.
To jest wirówka do miodu. Nasza była ocynkowana (srebrna). Miód w plastrach wkłada się od góry. Podczas kręcenia siła odśrodkowa wyrzuca miód z plastra. No i korba jest, a przy korbie Ziutek.
Znalazłem. Tu widać górę wirówki. Do środka „wchodziło” kilka plastrów.
Tak wygląda wyrój pszczół!
Skoro wspomniałem o miodzie: Na górze domu i strychu, wszędzie tam, gdzie docierałem w poszukiwaniu skarbów! Znajdowałem małe „klateczki” zrobione z ocynkowanego drutu w podstawie drewniane, ku górze (ta była z drutu)zaokrąglone! To były klatki na „królowe” naszych uli. Zdarzało się co roku tak, że pasieki się wyroiły. To słowa Mojego Dziadka,-nigdy nie czytałem nic o pszczołach, a wszystko, co tu piszę, zapamiętałem z rozmów z Dziadkiem. Królowa ula z sobie tylko znanych powodów postanowiła opuścić ul i dać nogę. Siadała zwykle na najbliższej gałązce (Nasze ule znajdowały się w sadzie) a cała zawartość konkretnego ula razem z nią! Wyglądało to groźnie i trochę straszno, na gałęzi siedziały tysiące pszczół, jedna na drugiej!! A hałas czyniły duży ogromny. Gdy to spostrzeżono, Dziadek robił się „szybki w ruchach”, jak mówiła wtedy Babcia. Faktycznie był to czas, by zostawić Dziadka samego, i nie przeszkadzać. Po udanej akcji (nie słyszałem o innej), królowa trafiała do klateczki, w ulu Dziadek klatkę otwierał i wracała na soje miejsce, a za nią reszta pszczół!!! A jak można znaleźć wśród tysięcy pszczół tą jedną? i skąd wiadomo, że to królowa? Zawsze w pogotowiu i w zawsze wiadomym miejscu była w Warszkowie „huba i zmurszałe” drewno. To należało błyskawicznie rozpalić w dymarce? Chyba tak to się nazywa i biegiem z drabiną w stroju pszczelarskim ( maska też), zadymić rój! Pszczoły w tym okresie były wyjątkowo groźne, z uwagi na ilość i okoliczności (broniły królowej). Zaczadzone owady Dziadek na gałęzi rozgarniał dłonią, bardzo, ostrożnie, aż znalazł okaz kilka razy większy i z reguły w samym środku roju. Delikatnie do klateczki, by broń boże nie uszkodzić, bo zdechnie i szlag trafi cały ul!
Prawdopodobnie w wieku 8 – 9 lat (spaliśmy z Leszkiem jeszcze na górze), kilka razy z Dziadkiem Antonim podbierałem miód z naszych z uli! Na początku stałem z dala, w tym czasie Dziadek „zadymiał” pszczoły. Pierwszy dym wpuszczał przez otwór wlotowy (małe okienko na dole), potem podnosił dach ula i dymił od góry! Kiedy uznał, że mogłem już podejść (prosił, tylko bym robił to spokojnie, nie leciał do ula na wariata) wkładał mi na głowę swoją maskę!, przekazywał dymarkę, a sam wśród otaczających nas pszczół powolutku wyjmował plastry. Dzisiaj nie pamiętam, ale było ich tam około 10? Dziadek mówił, że mamy różne szerokości ramek z miodem i różne skrzynki stały w pobliżu, do których wkładał plastry po wcześniejszym „omieceniu” pędzelkiem(pędzelek zrobiony z gęsich piór) z pszczół! Te skrzynki przykryte były białymi szmatami. Do tej zabawy, wcześniej Babcia ubierała mnie w długie spodnie i koszulę z długimi rękawami. Spokój Dziadka, głośne bzyczenie pszczół i miodowy zapach ula, to zapamiętałem na całe życie. Swoją drogą, ciekawe jak myśmy tam wyglądali razem. W ten sposób opróżnialiśmy jednorazowo nie więcej jak dwa ule? Skrzynkę na taczkę i do stodoły, jak najdalej od ula, czemu? Dziadek bał się, że pszczoły mogą poczuć miód i rozprawić się z Nami! Tam już czekała wirówka To musiał być, „wspaniały widok”! Mój Dziadek, ja i pszczoły. TAK BYŁO. Nasze też były w kolorowe paski!
Mój Dziadek mówił, że ule muszą być kolorowe! Czemu nie wiem, nie pamiętam. Nasze w Warszkowie były kolorowe. Jak te na fotografii i ten ogrodowy klimat i dach poryty papą..
Dziadku TO wraca, wraca do Ciebie…dziękuję. Zawsze mi Ciebie brakowało, ale nie umiałem tego POWIEDZIEĆ..
Zdarzało się czasami, że Dziadek odmawiał zagrania z nami w karty. Zdarzało się. Wojna na poduszki koło gnojownika toczona była ZAWSZE bez udziału Naszego Seniora. Nie było zgody na odgórne wpływanie na wynik potyczki! Tu, przy gnojowniku odpowiedzialność za wszystko cośmy tam wyrabiali, brała na siebie Babcia. Babcia siedziała na zydelku od dojenia krów, który przynosił z obory Jej jedyny faworyt, Ziutek.
Poduszki były zawsze te same. Ziutek miał „jaśka”, a Leszek (ruska), wielką i ciężką. Najczęściej na „wojnę” umawialiśmy się wszyscy już w ciągu dnia, zaraz po pierwszej kłótni między nami (Leszkiem a mną)! Wkraczały wtedy Ciotki i proponowały pojedynek. Takich sprzeczek było kilkanaście dziennie. Ryczałem wtedy i przysięgałem zemstę po kolacji. Zaraz leciałem do Cioci Lucyny. To był mój ulubiony koń! Z Ciocią omawialiśmy sposób walki, potem do Babci z wiadomością o wojnie. TAK BYŁO. Pojedynek toczył się przed bramą stodoły, tam nie było kamieni i idealnie równo. Ciocia Lucyna: dziewczyna o kruczoczarnych włosach sięgających hen za pas (jej warkocz był grubości mojego uda), słusznego wzrostu trzymała się wyjątkowo mocno na nogach. Była praktycznie nie do obalenia! Niestety stajenny (ja) spadał baaardzo często i to był nasz słaby punkt. Gdy Leszek dobrze wycelował ruskiem, musiałem spaść! Nie mogło być inaczej!!! Mój koń i ja staraliśmy się walczyć tylko w zwarciu (wtedy mogłem trzepać jaśkiem do utraty tchu bez obawy, że spadnę). Siedziałem u Cioci na barana jak, się pewnie domyślacie. Gdy koń Leszka, uwaga!! Romek, Waldek a zdarzało się, że i Henryk, uciekał, by dać możliwość, dobrego zamachu Leszkowi i zwalenia przeciwnika musieliśmy biec za nimi. I tak wkoło gnojownika wśród wrzasków i śmiechu na uciechę Babci. Ale…..zdarzało się i tak, że
Ziutek za często lądował na ziemi, wtedy wkraczała czujna Babcia, krzycząc na Leszka cyt: TY KONIU JEDEN!!! Nie wal tak mocno! Ile razy bym nie spadł wygrywałem zawsze JA! Ogłaszany przez Babcię wyrok był już tylko formalnością. A nagrodą dla zwycięzcy była przejażdżka na plecach Leszka do kuchni prosto pod miskę do mycia. Dziadek na pewno popsułby ten wynik. Powinienem wspomnieć jeszcze o „układach gimnastycznych” z Ciocią Lucyną. Tak zwany chleb do pieca i wiele, wiele innych figur gimnastycznych, prezentowaliśmy przed wspaniałym audytorium. A z powodu braku miejsc siedzących, część widzów musiała podziwiać nas na stojąco! Nie skromnie dodam, że poziom był naprawdę wysoki gdy, stawałem stopami na stopy leżącej na plecach Ciotki!
Pamiętam, też jak pewnego razu polowaliśmy z dziadkiem na „tchórza!!” Codziennie rano znajdowałem w gołębniku martwe gołębie! Ptaki leżały martwe na podłodze i wyglądały jakby całą noc spędziły w pralce. Poszedłem z tym do Dziadka. Dziadek spojrzał i wiedział!
To tchórz, jeśli go nie zabijemy, to wydusi nam wszystko. Namoczymy szmaty walerianą, i spuścimy Harasa, zaordynował. Gdy było już „dobrze ciemno” schowaliśmy się w parowniku. Dziadek wylał na szmatę flakon waleriany i kazał Leszkowi położyć to koło studni! Fretki szaleją za tym zapachem i na pewno tu przyjdzie, wtedy my wypuścimy Harasa z parownika i…mammy ją! Powiedział Dziadek. Jak kazał, tak zrobiliśmy. Nie minęło może pięć minut, usłyszeliśmy jakieś szurania i miałki!? Dziadek skinął głową na Leszka i Haras poszedł jak burzaaaaaaaa…Słuchajcie: wokół szmaty zleciały się chyba wszystkie koty nasze i Rutowicza (żeby drogi do domu nie znalazł), jak wpadł w nie Haras, to zrobił się taki wrzask, że w domu zapaliło się światło we wszystkich oknach. Leszek pokładał się ze śmiechu, ja byłem, mocno wystraszony a Dziadek powiedział tylko, cholera, TAM JEST KOT BABCI!!! Wojna Harasa z kotami trwała jeszcze kilka minut, ten pies skakał po schodach jak kot! (jeden z kotów próbował ucieczki na siano)I nawoływania Leszka miał w nosie. Dziadek z Leszkiem, usłyszeli kilka ciepłych słów od Babci! Chyba tylko ja tej nocy spokojnie zasypiałem. Kot Babci ocalał. Na drugi dzień ktoś przywiózł do Warszkowa wędzoną rybę, Dziadek napchał do środka trucizny i ..był spokój!
A teraz rodzynek: Wujek Mietek był już „dobrze zaawansowanym studentem” Wydziału Rolnictwa Uniwersytetu w Szczecinie, gdy pewnej wiosny „wpadł” do domu w Warszkowie. Wiosna na wsi to pora siewu. Zaraz po śniadaniu Mietek zaproponował Ojcu, że dzisiaj to On ustawi siewnik!!! Bo…… wg nabytej w Szczecinie wiedzy powinno się to robić inaczej! Dziadek się zgodził. Gdy Mietek latem znowu zawitał do domu, to Ojciec już CZEKAŁ NA FACHOWCA! I ja tam byłem. Gdy tylko wszedł przez bramę, Dziadek wyrwał orczyk z wozu i biegiem do syna. Bez słowa, po cichu z orczykiem wysoko nad głową. Noo, to była zgroza. Mietek rzucił torbę i krzycząc, TATA!!! Uciekł przez kopel na torfowiska. To było przed obiadem. Wujek do domu wrócił dopiero wieczorem z Babcią. Strasznie to przeżyłem, i przez kilka dni atmosfera w domu była straszna. TAK BYŁO. TO NA TYLE I AŻ TYLE.
Pewnego razu w Sławnie: miałem wtedy 4 lata? (ta pamięć to…dar? Czy siły boskie!), główną ulicą Sławna, przed moim domem, jechała na wozach zaprzęgniętych w białe konie, duża grupa Cyganów. Tych wozów było kilka. Cyganie powożący końmi bardzo je bili. Zapamiętałem leżącego na bruku białego konia, bitego przez woźnicę cygana! Cyganie i cyganki siedzieli na wozach, spuszczając nogi po bokach wozów. Ale jeden z tych wozów, był bardzo wysoko zabudowany! Tu siedzieli sami mężczyźni. I to oni głośno nawoływali mnie, bym przyłączył się do nich! Bardzo bałem się tych ludzi, ale…nie wiedząc czemu (i tak jest do dzisiaj), podbiegłem do nich i wysoko wyciągając moje dłonie, a oni wciągnęli mnie na wóz!!! Ja w tamtych dniach byłem chłopcem o baaardzo śniadej cerze i czarnych cygańskich oczach-cygan! Z taką naturą! Nigdy nie umiałam zrozumieć swoich uczuć, postępowania, a nawet niektórych decyzji. Gdy wróciłem do domu, chciało mi się płakać, ale nie potrafiłam , nie czułem niczego, nie wiem czemu. Nie uroniłam żadnej łzy. Miałem cztery lata! Jeszcze nie miałem mojego roweru od Romka! TAK BYŁO.
Jak wróciłem do domu? Tego dnia wybuchł duży pożar w Sławnie, zaraz za wiaduktem kolejowym, po stronie mleczarni a naprzeciwko P.Z.G.S. gdzie pracował mój Ojciec! Ognisko w lesie. Obcy i… ludzie. (..PODOBNIE STRASZNIE CZUŁEM SIĘ, POZOSTAWIONY NA NOC W ŁÓŻKU Państwa Narbutowiczów. Naszych sąsiadów.) Napiję się. Ja i moja siostra tworzyliśmy zbiorowy system ochronny, by rodzina mogła nadal funkcjonować, a Mój Ojciec miał choćby niewielkie poczucie bezpieczeństwa i stabilizacji. Wracając: proszę zrozumieć…uciekałem: pożar i wielkie lanie w domu!
Na „górę” domu w Warszkowie prowadziły mocno sterane, drewniane wąskie schody. W połowie schodów, po lewej stronie była pachnąca wędzarnia, a po stronie prawej w połowie wysokości zaczynała się barierka. Kiedy już pokonaliśmy kilkanaście stopni, to wkraczamy do miejsca bardzo różniącego się od reszty domu. Tu czas stanął w miejscu. Po lewej ręce zobaczymy drzwi do pokoju, jak sięgam pamięciom, nikt tam nie sypiał. Dalej przed nami znajduje się, niezabudowana część góry, w której Dziadkowie trzymali rzeczy niepotrzebne: meble, naczynia, książki i Pan Bóg raczy wiedzieć co jeszcze! Podczas moich pobytów w Warszkowie spędzałem tu długi czas na szukaniu „skarbów” i rodzinnych pamiątek. Ruszamy do przodu, skręcając zaraz za barierką w prawo. Po lewej znajdują się drzwi do pokoju, w którym było jedno łóżko stojące po prawej, za drzwiami. Naprzeciw wejścia nie, duże dwuczęściowe okno (parapet był poniżej mojego pasa), z widokiem na dom i stodołę Rutowiczów. To z tego okna, nie raz i nie dwa sikałem w ich kierunku gdy złapali kilka moich gołębi! Pod tym oknem stał wielki brązowy, kamionkowy gar z miodem, jak już wspominałem, Ziutek lat 10, może 11, przed nim gar z miodem, dalej okno i czas zemsty, sikałem nad miodem na Rutowiczów! A jak. Chęć zemsty był tak wielka, że nie obchodziło mnie o ile po „drodze” wzbogacałem objętość miodu, a mała nie była!! Wszyscy zawsze chwalili jego niepowtarzalny i oryginalny smak! Lewą stronę pokoju zajmował Babciny „niezbędnik” do pieczenia chleba. Jak już wspominałem: koryto do zarabiania ciasta na chleb, worki z mąką, sita, deski i łopaty drewniane, na których chleb wjeżdżał do pieca oraz waga. Podłoga na całej „Górze” była wyłożona z wytartych desek. A ściany?! Ściany wykonane z drewnianych bardzo grubych bali, pomiędzy którymi glina wymieszana ze słomą. A wszystko to pomalowane na biało. Sufity z grubych drewnianych desek. Skąd wiem, że z grubych? Ano dlatego, że na tym suficie, już na samej górze domu, „leżało” kilka ton ziarna luzem. Jak Idą w pole to dusza się raduje, a jak zasiądą za stołem, to się serce kraje…tak mawiał Dziadek Antoni.
W Warszkowie młócono bardzo podobnie. Na górze pracował tylko Dziadek. My młóciliśmy w stodole.
Kiedy przyszła pora młócenia, to 50- kilogramowe worki ze zbożem synowie Antoniego nosili na plecach ze stodoły przez podwórko i po schodach na górę domu. Tam zboże wysypywali z worków na odpowiednią „kupę”. Każdy rodzaj
Tylko środek góry był zabudowany, skrajne pasy wzdłuż domu, tam, gdzie spad dachu był największy, przeznaczone były na archiwa rodziny.
Wychodzimy z pokoju, po prawej ręce są drugie schody prowadzące tam, gdzie wspomniane już zboże, a za tymi schodami znajduje się pokój z widokiem na ogród i gołębnik, to nasza sypialnia. Drzwi zbite były z desek i w zależności od pory roku czasami trudno było je otworzyć. Łóżko stało zaraz za drzwiami po prawej. Na łóżku wielka gruba pierzyna, powleczona białym płótnem w cieniutkie czerwone linie przecinające się pod kątem prostym, tworzyły bardzo delikatną kratkę. Dwie duże poduchy i siennik (materac) wypchany słomą! Nad łóżkiem wisiał piękny duży obraz olejny, na nim sianokosy. Koń, wóz drabiniasty i troje bohaterów w różnym wieku. A wszystko to na tle cudownej łąki. Podświadomie traktowałem ten obraz jako swoją własność! Gdyby mój wzrok mógł ścierać farbę na tym płótnie, to w 1971 roku zostałaby tylko rama. A wiecie, że jak wyglądała rama, to już nie pamiętam?! Kiedy w końcu Leszek przyszedł już do łóżka, mówiłem pacierz (PACIERZ ODMAWIANY BEZ LESZKA BYŁ PRZEZ DZIADKA NIE ZALICZANY!!!). To była chyba jedyna taka chwila w której, Leszek mógł mówić do mnie tonem, jakim tylko chciał!! Ziutek do…paciorka, raz-dwa! Modliłem się do niebieskiego obrazu z Panem Jezusem, i jako jedyny w Warszkowie mogłem modlić się w łóżku, a nie jak chciał tego Leszek, klęcząc przed łóżkiem. Po bajce i kilku wzajemnych kopniakach zapadała cisza. Ostatkiem świadomości uwielbiałem nasłuchiwać szczekających wiejskich psów, te odgłosy w połączeniu z moją wyobraźnią tworzyły cudowne obrazy. Spaliśmy razem do samego końca. Ja lat 15 a Leszek 2O! Wyobrażacie to sobie? Nie? Ja tak, bo mnie z Leszkiem Łączyło WSZYSTKO.
W lewym górnym rogu mój gołębnik.
Nawet to: pewnego razu Dziadek dostał od znajomego z Warszkowa (jego dom stał na skrzyżowaniu, przy drodze asfaltowej, zaraz obok krzyża), „płowego” samca pocztowego dla Leszka. Ptak był super. Leszek po kilku miesiącach wypuścił ptaka na dach, a ten w górę i wrócił do dawnego właściciela! Gdy Leszek poszedł odebrać gołębia, to usłyszał, że go nie oddadzą! Kilka dni po tym zdarzeniu przyjechałem do Warszkowa ja. Gdy dowiedziałem się o tym, to zaraz następnego dnia pojechaliśmy z Leszkiem na rowerach (jeszcze były na chodzie, bo przyjechałem dzień wcześniej), ja w cienkiej kurtce Leszka. Babcia nie mogła się nadziwić, lato-gorączka a ten w kurtce na rower!? Plan mieliśmy taki: Leszek wchodzi do domu i zagaduje żonę właściciela (ten był w pracy), a ja do gołębnika po naszego ptaka. Rowery oparliśmy pod krzyżem. Gdy Leszek tylko wszedł do domu, to ja do gołębnika! Szukam naszego gołębia i nie widzę, co robić? Rozpinam do połowy kurtkę i pakuje za pazuchę co ładniejsze ptaki. Zmieściły się cztery! Wybiegam na podwórko a tu buuuch jeden mi ucieka. Zapinam kurtkę pod szyję, za furtkę, na rower i w nogi. Tak było. W domu byłem po 10 minutach. Leszek zaraz po mnie. Za jednego zabrałem trzy. Miałem wtedy 13 lat. Namówić Leszka do tego było baaardzo trudno! A złapane przez nas gołębie Rutowicza… wywoziłem do Warszkówka do rodziny Cioci Teresy, żony Waldka. Bo….Nasze złapane przez Rutowicza też przepadały! A ja mściłem się na „starym” Rutowiczu jeszcze w jeden sposób. Kiedy przyganiał krowy po południu do domu, to już na niego czekałem siedząc na drągach przy wejściu na naszą kopel! Tak nazywano w Warszkowie ogrodzone łąki. Kiedy mijały Ziutka pierwsze sztuki zaczynałem bzyczeć jak mucha (bzzzzzzzzzzzzz). Krowy dostawały szału, ogony w górę i pełny bieg, a jakby tego było mało, to dosłownie tratowały się w bramie. Wyglądało to naprawdę nieciekawie. Podobno jak krowy, jak biegły, to gubiły mleko. Rutowicz mojego bzyczenia nie słyszał, bo szedł z tyłu za krowami. Ale pewnego dnia po kolejnym biegu krów poszedł do Dziadka na skargę!!! Dziadek go wysłuchał i obiecał, że porozmawia sobie z wnukiem. Gdy sąsiada odprawił, przyszedł czas na mnie. Oj nasłuchałem się, że krowy po takim biegu trudno wydoić i nie po to żrą cały dzień, by przez moje nieodpowiedzialne żarty Rutowiczowa (żeby do domu nie trafił) miała problemy z dojeniem! I nie życzę sobie, mówił dziadek, aby sąsiad przychodził na skargę na ciebie. Następnego dnia Rutowicz poszedł po krowy z…batem! Śmieszny gość! Gdy wracał, bzyczałem teraz na cały głos i ile miałem sił w płucach. To było silniejsze. Było nie skarżyć.
A jak topiłem krowy na bagnach-torfowiskach!?
Od szóstego roku życia pasałem w Warszkowie krowy. Jak to ja, pasałem z przygodami, nie rzadko wyglądało to groźnie a czasami wywoływałem salwy śmiechu .
Swoją „specjalizację” odziedziczyłem po moich Ciotkach, Dziadka cieszyła każda nowa para rąk do pracy.
Wyprawę zaczynałem każdego ranka od pobrania, peleryny (rozmiar dorosłego mężczyzny), w kolorze brązowożółtym, podgumowana z wielkim kapturem. I niema, że pada lub burza!!! Chowałem się w namiocie lub biegałem po deszczu jak „szalony”. Krową deszcz nie przeszkadzał i Ziutkowi też. Kilku kanapek z kiełbasą, zawinięte w białą ścierkę kuchenną Babci, paczka kiślu, smak do wyboru, czarnego od ogniska garnka do gotowania i zapałek. Wszystko to
„Babcia pakowała mi do siatki uplecionej z żyłki”. A co ja się nasłuchałem!! Ziutek proszę cię, tylko pilnuj tych krów, nie tak jak wczoraj, bardzo proszę! Dobrze Babciu, na pewno Babciu, oczywiście Babciu. Na podwórku czekała już Żaba, pies wspaniale wytresowany do krów, i to ona zaraz po przekroczeniu bramy przez moje stado przejmowała dowodzenie nad ogonami. Muszę cofnąć się 20 metrów do obory. Przed każdym wyprowadzeniem krów stawałem za ich zadami i głośno wołałem: Ooooooo, Ooooooo, Oooooo, i OBSERWOWAŁEM, czy wszystkie załatwią się w oborze. I uwierzcie proszę, w ciągu minuty krowy były „przeczyszczone” z automatu. Jeśli poszedłem na skróty, to pewne było, że krowy nasrają na podwórku, zaraz po wyjściu z obory!!! A wtedy spotkać się z Leszkiem to płuca odbite…Ktoś to musiał posprzątać. Teraz, na boso (latem chodziłem tylko boso), wchodziłem między krowy i po kolei spuszczałem je z łańcuchów. Przed oborą stała Żaba i nadawała stadu prawidłowy kierunek na bramę! Dorosłych sztuk miałem 8, plus kilka jałówek. Najmłodsze pokolenia pasły się w ogrodzie. Za bramą skręcaliśmy w prawo i po 200 metrach wkraczaliśmy na łąkę Rutowicza (jedyna droga na niczyje podmokłe łąki i torfowiska), po 400 metrach wkraczaliśmy do krainy czarów, w czarne, tłuste, poprzerastane drzewami i krzakami olchowymi pastwiska naszpikowane jak dobra kasza skwarkami, torfowiskami. W nich czarna woda mieniła się kolorami tęczy, królestwo ptaków, żab, owadów i myszy. To moje królestwo. A w nim Ziutek, Żaba i krowy i nikogo więcej. Po horyzont…W okolicy płynęły nieduże strumyki z wodą na kisiel. A i pragnienie można było ugasić w każdej chwili i dowolnych ilościach. Po dotarciu na miejsce ja zajmowałem się budową nowego „zamkoszałasu” z gałęzi, wspinałem się na najwyższe drzewa, puszczałem łódeczki w strumykach, podglądałem ptaki i łapałem myszy w norach z Żabą, czyli robiłem wszystko, prócz pilnowania krów. Od krów była Żaba. Kanapki znikały po godzinie, za chwilę ognisko i kisiel z cukrem. Dopiero po dłuższym czasie zauważyłem, że krów to ja nigdzie nie widzę. A Żaba odsypia w cieniu noc. Padała komenda „bierz” i piesek pomknął jak strzała w krzaki. Za chwilę w oddali usłyszałem szczekanie, no to pędem do stada. Spanikowane krowy uciekając przed psem, wpadały w bagna! Jeśli krowa wpadła na głębokość pod brzuch, to nie było groźne. Gdy zapadała się do połowy brzucha, to nie mogła już z tego bagna wyjść sama! Wtedy Żaba zostawała z krowami, a ja z duszą na ramieniu biegłem do domu po ratunek. Już w bramie wrzeszczałem , że, krooowa się topi”, Leszek brał łańcuch i grubą linę, wsiadał na konia z uprzężą, ja na skróty przez Kopel i pędziliśmy na ratunek krowie. Dyskusji nie było, to ja musiałem włazić w bagno i zaczepiać pętlę krowie za rogi, od piersi w dół byłem czarny, ale niech tam byle to Nasze bydle uratować. Oj bałem się wtedy, oj bałem. Leszek wrzeszczy , krowa ryczy, Żaba szczeka a ja..pełne majtki. Nigdy żadnej krowy nie utopiłem. Często zdarzało się, że całe stado „do obiadu” pasło się w pszenicy sąsiadów. Ale kto by się tym przejmował! Nawet jak przychodzili na skargę…
A Babcia wieczorem po dojeniu chwaliła Ziutka za rekordową ilość mleka. Robiła to w po cichutku i w pełnej konspiracji. A jak. Tak było.
Po takiej akcji ściągałem majtki i myłem się cały, w strumyku a krowę mył w domu Dziadek. Bo…Nasze krowy musiały być najczyściejsze w Warszkowie! Za każdą krową w oborze wisiała czarna tabliczka, na której wypisane było imię krowy, data urodzenia i kiedy była „cielna”. Imiona krów ograniczały się tylko do kwiatów. Na przykład: Malwa, Astra, i.t.p. Imiona krowom nadawał Dziadek.
Raz jeden Dziadek wysłał mnie na torfowiska, bym przegonił byka Rutowiczów, który „skakał” na Nasze krowy. Ziutek weź Harasa zaproponował Dziadek! to było duże wyróżnienie i zaufanie do wnuka.
Teraz poczytajcie, co wymyśliłem!
Założyłem na krótkie spodnie skórzany pasek „zuchów”, do tego paska sznurkami przywiązałem dwa psy (Harasa i Żabę), wymyśliłem sobie, że jeśli będę je miał zawsze przy sobie, to byk nic mi nie zrobi. Tak uzbrojony poszedłem przez Kopel w gęste krzaki leszczyn i olch przegonić byka! Łąka była ogrodzona drewnianymi drągami: jeden w ziemi i trzy poziomo, znowu jeden w ziemi i trzy poziomo i tak na około. Pomiędzy tymi poziomymi rozciągnięty był jeszcze drut kolczasty. Już przejście w tamtą stronę sprawiało „nam” dużo kłopotów, bo..psy chciały dołem a ja środkiem! Haras wielki i bardzo silny robił ze mną, co chciał. Przedarliśmy się. W odległości ok. 20 metrów od płotu w krzakach byk i krowy. Po paru krokach padła komenda „bykaaaa” i…psy jak wściekłe rzuciły się do krów a ja w powietrzu za nimi przez te krzaki, myślałem, że skórę ze mnie zedrą. Kiedy wpadliśmy na krowy, to byk ruszał na nas!!!! Tego nie przewidziałem, a psy tym bardziej. Miałem wtedy 9 lub 10 lat. Moje psy w tył zwrot i w nogi, teraz to one mnie miały na sznurku, a byk jak czołg za nami!!! I stało się. Żaba dołem, Haras środkiem a ja? A drut kolczasty? Psy tak naprężyły sznurki, że nie mogłem odpiąć paska i uwolnić się od nich. Kolana miałem na dolnym drągu, na piersiach środkowy a od górnego rozpaczliwie odpychałem się rękami!!! Stałem w poprzek płotu a byka nie widać… Ani draśnięcia, ale serce w gardle. Już tam nie wróciłem, Psy biegły do domu, ciągnąc za sobą pasek zucha na sznurku, a za nimi pogromca byków z Warszkowa. W domu przed obiadem Leszek przyniósł do kuchni widły z zawieszoną czerwoną szmatą, „Ziutek a ty co tak stoisz jak goły na rogu stodoły” bież TO i wracaj po krowy!. Babcia zdjęła fartuch i bach Go przez plechy! Gdy ja cierpiałem, to Leszek zawsze śmiał się w najlepsze.
Dziadek o nic nie pytał! I chwała Bogu.
Szczyt: dwa okna poniżej, to kurnik. Po lewej piętrowa zagroda dla drobiu, z prawej kury znosiły jajka. Na wprost wejścia dwa pomieszczenia, jedno dla owiec, drugie stało najczęściej puste. Raz zamkniętego tu młodego ogiera, miał dzikie przekrwione oczy i „walił” kopytami o mur. To okno wysoko, to sieczkarnia.
Budynek gospodarczy w całej okazałości. Od lewej (te czarne drzwi), na zdjęciu nie widać wejścia do kurnika, dalej to stajnia, obora, te ledwie widoczne, to chlew i parownik. Te na wprost to przejście na ogród w tym przejściu po lewej a po prawej wysoko pozawieszane narzędzia ogrodowe.
Zdjęcie trzecie to obora. Pod tymi oknami, przez całą długość ciągnęło się koryto, zaraz nad korytem każda krowa miała poidło (naciskała nosem doży przycisk i mogła pić do woli), w korytach oprócz paszy zawsze znajdowały się wielkie kamienie solne t.z.w. lizawki. Na tych białych balach wisiały za każdą krową tabliczki informacyjne. A nad nimi niezliczone gniazda jaskółek.
M O J E
WARSZKOWO NA FOTOGRAFII
…W Warszkowie, żadne zwierzę nie wierzga i żadne nie bodzie. Lecz co za cuda zamknięte w Dziadka ogrodzie? W nim bez uprawy soki ziemi tłuste, najlepszą w świecie wydają kapustę. Niezmierne marchwie i kalafiory, tu z chrzanu nawet słodycz ciągną pszczoły. Wśród róż bez cierni i drzewa bez sęków, kościół bogini miłości i wdzięków… Warszkowo.
Jestem prawdopodobnie ostatnim,
który tęskni za tym miejscem, i daje świadectwo, tej kupie kolorowych kamieni bo któż jeszcze!??